Chrzest szosówki- 2* 230 km

Tak się jakoś poskładało, że w pracy musiałem wyjechać do Iławy. Odległość z Warszawy to ok. 200 km i stwierdziłem, że to trochę za wcześnie żeby jechać taki kawał na nowym sprzęcie. To było by głupie, bo rower szosowy kupiłem 2-3 tygodnie temu, dopiero zacząłem się uczyć na nim jeździć a i ciało jeszcze się nie przyzwyczaiło do nowej pozycji. W moim przekonaniu utwierdził mnie kolega który długo jeździ na szosie- „Jeszcze zdążysz pojeździć” powiedział 😉

Przyszedł długi weekend, zrobiło się ciepło, posiedziałem, poczytałem no i pojeździłem i decyzja o wyjeździe przyszła sama. Raz się żyje- trzeba też robić głupie rzeczy 😉

W Iławie miałem być w poniedziałek 8 czerwca, więc musiałem wyjechać w niedzielę żeby na spokojnie dojechać. Powrót zaplanowałem na środę- też cały dzień. Szybkie rozeznanie i znalazła się kwatera w świetnej cenie 35 zł za nocleg. W sobotę zrobiłem zakupy i się spakowałem. Zaplanowałem trasę z Google Maps i wrzuciłem do licznika. Starałem się ominąć bardziej ruchliwe drogi, jednak nie udało mi się uniknąć wszystkich 🙁  Na wszelki wypadek podrukowałem trudniejsze odcinki trasy na wypadek problemów z licznikiem i zrobiłem sobie opis trasy żeby wiedzieć o co się pytać gdybym się zgubił. Byłem gotowy do wyjazdu.

 

Iława- przygotowania

Iława- przygotowania

 

I tu popełniłem pierwszy błąd. Napakowałem sobie tyle do plecaka że był strasznie ciężki. Stwierdziłem, że nie będę czuł tego ciężaru na plecach 😉 Oczywiście po kilku godzinach jazdy moja teoria została zweryfikowana przez życie 😉

W niedzielę obudziłem się po 7, zjadłem śniadanie, dokończyłem pakowanie i ostatecznie przygotowałem rower. O 8:30 byłem gotowy do wyjazdu.

 

Iława- gotowy do drogi

Iława- gotowy do drogi

 

Plecak trochę mi ciążył, ale jechało się świetnie. Jechałem specjalnie bardzo wolno oszczędzając siły na później. Rano była fajna, komfortowa temperatura- świeciło słońce i nie wiało. Przez pierwsze 50km nie było żadnych przygód. Dojechałem do drogi numer 50 i kolejne 25 km musiałem zrobić w towarzystwie konwojów tirów i ciężkiego ruchu bez pobocza. Jak się okazało to była najgorsza i najbardziej niebezpieczna część trasy. Osłodą był przejazd przez Wisłę- poza świetnymi widokami miałem kawałek niby chodnika tylko dla siebie co doceniłem tym bardziej czując pęd powietrza mijających mnie tirów.

 

Iława- Wisła

Iława- Wisła

 

Zaczynało się robić coraz bardziej duszno i gorąco. Pilnowałem ciągłego picia zgodnie z zasadą mało i często. Na 50tce włączył mi się odruch ucieczki- chciałem jak najszybciej zjechać z tej drogi. W końcu nawigacja pokazała mi zjazd i wreszcie mogłem odetchnąć- przynajmniej tak mi się wydawało. Nagle skończyła mi się droga asfaltowa, ale na szczęście było na tyle twarde podłoże, że dało się jechać. Nie trwało to długo i co prawda miałem marną nawierzchnię ale asfaltową.

Nagle zaczęło wiać a temperatura gwałtownie spadać. Na horyzoncie niebo zrobiło się czarne. Jechałem w stronę pogorszenia pogody i oczywiście wiało mi prosto w twarz i to tak mocno, że ciężko jechało się nawet z górki. Moje zmagania kompletnie pozbawiły mnie sił i w okolicy setnego kilometra w miejscowości Góra- padłem. Zacząłem się zastanawiać czy jednak nie przesadziłem 🙂 Odpocząłem, zjadłem batona i popiłem swojskim izotonikiem(miód i cytryna). Siły wróciły i byłem gotowy do dalszej drogi- zostało jeszcze tylko 130-140 km 😉

Śmignąłem ruchliwą 10, ale tym razem z poboczem- jechało się nawet w miarę bezpiecznie. Znów zjechałem na wiejskie drogi i myśląc że to już koniec kłopotów śmigałem do przodu. Nagle znów skończył się asfalt. Do tego rozpadał się deszcz i szutry zamieniły się w błoto. Okazało się, że moje slicki nie nadają się do jazdy w takich warunkach 🙂 Mimo wszystko dało się jechać- przedzierałem się przez szutry w deszczu- łatwo nie było, ale podłoże było dość twarde i dało się jechać. Dziurawy asfalt, szutry i tak przez 25 km. W pewnym momencie nagle droga zamieniła się w piaszczystą ścieżkę.

 

Iława- offroad

Iława- offroad

Próbowałem pojechać, ale skończyło się to efektownym kozłem. I tak skończył się żywot mojej ładnej białej owijki- kierownica wpadła w brudny piach. Nic to – pomyślałem, i tak miałem zmienić ją na nową. Nie wiedziałem gdzie jestem(nie było zasięgu), więc stwierdziłem, że trzeba się trzymać planu i brnąć do przodu. Ta decyzja kosztowała mnie prawie godzinę spaceru w mokrym piachu. I nawet jakieś psy były i musiałem się bronić, bo nie mogłem uciec 😉 Dzielnie przeszedłem ok. 5 km i ku mojemu zadowoleniu wreszcie zobaczyłem zbawienny asfalt.

Czas leciał, a ja miałem trochę kilometrów do nadrobienia. Co prawda zaczynały mnie łapać skurcze, ale na liczniku ilość kilometrów do celu spadła poniżej 100 km i to wprawiło mnie w optymistyczny nastrój. Pomimo coraz późniejszej godziny starałem się wierzyć że jednak dojadę przed nocą i kręciłem kolejne kilometry. Wprowadziłem regularne przerwy- godzina jazdy i ok. 15 min odpoczynku/ drzemki wraz z posiłkiem. Na jednym z takich postojów w Żurominie rozłożyłem się na jakimś rynku. Podszedł do mnie jakiś starszy człowiek i zagadnął ile jadę i dokąd. Okazało się, że w czasach swojej młodości(w latach 70tych) był zawodowym kolarzem. Pogadaliśmy, pożartowaliśmy i wypytałem go o trasę. Do Iławy zostało mi już tylko 80 km, więc było już blisko 🙂 Wtedy po raz pierwszy zacząłem wierzyć, że może jednak uda mi się dojechać. Powiedział mi, że też jeździł do Iławy, bo trasa ta obfituje w podjazdy. W ten sposób różnicował sobie treningi w młodości. Trochę mnie to przeraziło, bo już czułem się zmęczony, ale stwierdziłem, że nie ma się co przejmować na zapas- trzeba jechać. Pożegnałem się z nim, podziękowałem za wskazówki i ruszyłem w drogę. Pozytywnie nakręcony i zmotywowany rozmową rozpocząłem kolejną część mojej trasy… i znów dojechałem do piaszczystej drogi. Tym razem wiedziałem gdzie jestem i nawet miałem zasięg- Google Maps uporczywie kierowało mnie w piaszczystą drogę, więc podpytałem jakiś ludzi jak jechać. Pokierowali mnie i szczęśliwie dojechałem do miejscowości Lubowidz.

Krótki odpoczynek, baton i picie i znów byłem gotowy do dalszej drogi. Miasto pożegnało mnie długim podjazdem. I tu zaczęły się górki o których mówił wcześniej spotkany kolarz. O dziwo podjeżdżało mi się pod nie bardzo, bardzo dobrze, a zjazdy wykorzystywałem jako chwile do odpoczynku. Dookoła zaczęły się piękne lasy, jednak nie miałem za dużo czasu na podziwianie, bo dzień pomału się kończył. W takich okolicznościach minąłem Lidzbark i dojechałem do Lubawy. Zadziwiła mnie ścieżka rowerowa która zaczęła się kilka kilometrów przed tym miastem i wyprowadziła mnie na trasę do Iławy. Później pozostało mi jeszcze tylko 5 km walki o życie na drodze numer 15 bez pobocza i chyba najdłuższy podjazd jaki zrobiłem- miałem wrażenie, że przed Iławą kilka kilometrów było pod górę. Do Iławy wjechałem akurat jak zachodziło słońce:

 

Iława- zachód słońca

Iława- zachód słońca

 

Byłem zmęczony, ale nie zniszczony, ale za to jaki zadowolony- UDAŁO SIĘ!

Znalazłem swoją kwaterę- Pokoje Gościnne Warmianka- ul. Sikorskiego 9. Za 35 zł nie można wymagać najlepszych warunków, ale obsługa była miła, pościel czysta a woda pod prysznicem ciepła- na pewno warto polecić ten nocleg. Niestety adrenalina nie pozwoliła mi zasnąć- udał mi się to dopiero po północy. Czas ten wykorzystałem na analizę przejazdu i wypisanie błędów żeby następnym razem ich uniknąć.

Rano obudziłem się obolały- organizm zapewnił mi dawkę znieczulających endorfin jak nigdy. Nie miałem zakwasów i w sumie czułem się bardzo dobrze 🙂

Powrót miałem zaplanowany na środę, więc przez dwa dni organizm zdążył mi się w pełni zregenerować. We wtorek wieczorem popracowałem nad trasą żeby ominąć wszystkie niedogodności. Zaopatrzyłem się w jedzenie i picie. Wyruszyłem rano i od samego początku jechało się idealnie.

 

Iława- pożegnanie

Iława- pożegnanie

 

Piękna pogoda, brak wiatru i asfalt. Zjazdy i podjazdy, las i mały ruch.

 

Iława- szosa

Iława- szosa

 

Miałem dobre tempo, a organizm złapał rytm pracy i przez całą drogę miałem równe tętno w okolicy 135-145. Regularne odpoczynki i „posiłki” batonowe zapewniły mi stały dopływ energii. Jechało mi się tak dobrze, że niechcący(raczej jechałem oszczędzając siły) zrobiłem najlepszy czas na 50 mil(2:59) i 100 km(3:43).

W czasie powrotu najbardziej bolały mnie cztery litery a myślałem, że to moja mocna strona 😉 Poza tym naciągnął mi się jakiś mięsień na plecach co powodowało ciągły ból podczas jazdy- może nie jakoś szczególnie mocny ale upierdliwy.

Do domu przyjechałem przyjemnie zmęczony i zadowolony, że udało się przejechać cały dystans bez żadnych przygód. Opłacało się wyciągnąć wnioski i skorygować wszystkie błędy.

Z całego wyjazdu najbardziej zaskoczyła mnie reakcja mojego otoczenia. Nie uważam żeby ten przejazd był czymś szczególnym. Raczej pokazał mi jaki jestem cienki i ile jeszcze jest przede mną pracy. Przejechanie 600 czy 1080 km jest na dzień dzisiejszy dla mnie niedostępne- moje ciało nie jest gotowe na to gotowe, muszę jeszcze trochę nawinąć kilometrów na mojej szosówce. Poza tym doświadczenie najlepiej zdobywa się „w boju” a nie siedząc przy kompie w Internecie 😉 Wracając do reakcji moich znajomych, to wiele osób było pod wrażeniem tego średniego dystansu. Mój team z roboty  nawet dał mi statuetkę 😉

 

Iława- statuetka

Iława- statuetka

 

 

Bookmark the permalink.

Comments are closed.